21.06.2010

Vagina dentata

Zimy nie będzie, zniknęła
w tobie, chwilę po północy.
Próbowałem chwycić jej warkocz,
lecz stanowczo odmówiłaś.

Umierała z przejęciem
zmrożonych rzęs,
rzuconym na kolana grudniem.

To, moja droga,
odwrócony proces rodzenia.
Tak, to moja droga.

Na śmierć

Zapomniałem wstawić się, to niedorzeczne
wciąż oblizywać obce kobiety.
Niewybaczalne nie pamiętać imienia,
chociażby trzech początkowych liter.

Bo ja widuję prawdziwe kobiety, przechowuję je
w gałgańskich folderach.

Tak już jest z trupami.
tak bywa ze świętą pamięcią.

*** (to jeszcze nie teraz)

Godzina do zamknięcia ostatniego
spojrzenia, minuta po 22.
Patrzymy po sobie jak psy gotowe na atak,
lecz to jeszcze nie teraz.

Obracam w palcach kostkę białej czekolady,
ty to samo robisz ze mną.
Jeszcze włosy i kasztanowe zderzenia rzęs,
stymulujące chorobę.

Wkrótce postawimy i pójdziemy
na swoje,
lecz to jeszcze nie teraz,
lecz to jeszcze niebardzo.

Wietrzenie

Proszę wyjść i wywietrzyć się.
Pootwierać okna,
zasłonić żaluzje, zaciągnąć
powieki.

Trzasnąć drzwiami, wsiąść
w pierwszy
lepszy autobus i nie dojechać.
Odwrócić wzrok do szyby, nie ustąpić
miejsca.

Dopiero się wprowadziłem, więc nie muszę
nikomu mówić „dzień dobry” - jestem nowy,
mam przywileje.
Mogę pluć sąsiadom na balkon.

Z której cieknie sól

Odwraca wzrok, patrzy w pustą
przestrzeń między grzejnikiem a firanką.
Z której cieknie sól,
mieszając się z deskami podłogi.

Tkwię porażony, zaciskam kąciki
ust, pokoju. Oblizuję tkwiące
w nich kryształki.

Dziewczyna smakuje doprawdy
niepodzielnie, jak najlepszy
niedzielny indyk.

*** (ładnych kilka dni)

Syn powstał prawdziwie, a przecież to Nietzsche był
bogiem, Morrison jego spóźnionym prorokiem.
Przecieram oczy, zrzucam płaszcz,
ludzie wyszli i szaleją od ładnych kilku dni.

Do trzech razy sztuka, właśnie rozpoczynam
podejście numer dwa, bo ona nadal
niewzruszona, choć częściej niż dotychczas pozwala
się podchodzić i kołysać

na nogach wbijam kolejny.
Trzeba będzie próbować po raz trzeci, ostatni
gwóźdź do trumny
programu.

Żniwa (gi-nekrolog)

w ogrodzie kwitną
dzieci każde
inne każde łodygą w ziemi
konary drzew na zmianę kurczą
poszerzają z dziupli
cieknie matczyna żywica to wszystko
stopniowo wybuchało wczoraj gałęzie obrodziły
gametami posady zatrzęsły się
na trawniku

osiadła rosa zlizywana raz po raz
przezroczystym językiem a za nim
zęby

metalowe wbijane
w nieosłoniętą szyję

Pochwała pędractwa

Nadchodzi dwudziesty trzeci
pan dorósł w oka mgnieniu i nie powinien
znajdować cielesnych rozkoszy

czas splugawić kołdrę
pytać o lodówkę i zwój cudzych pieniędzy
zostawiony pod drewnianą szafką

tydzień od ostatniej wieczerzy
sąsiedzi okazali się wyrozumiali
Chrystus wyszedł bo zrobił swoje

Strzyga

Zaszła ze słońcem
stopniowo robiła się
niewyraźna aż wreszcie

Teraz nie wiadomo
jak używać światła
w jaki sposób się budzić

Nie wpada do pokoju
nie przymruża oczu
Tylko noc ciemno i
wieczne odpoczywanie

Dionizyjskie wędrówki

droga nadmiaru wiedzie
do pałacu mądrości


Stoję jak wryty, w rytm nadjeżdżającego po co
przed grobowcem wyłożonym beżowym marmurem
z widokiem na babciną kurzą stopę
znów mam wizję płonącego pociągu i tonących koni
z wcale magicznymi rogami

wieczorem dionizyjskie wędrówki
małym ruchem głowy przemieniam świat
materialny w kruszec nienasyconego zachwytu

Zaraz listopad

Znajoma przypomina kiedyś,
dziś imię nadane dawno temu przez kobietę,
która nie żyje oraz młodzieńca,
któremu nie powiodło się.

Każdy wieczór to inna ulica, cała masa przyjaciół,
zimnych pożółkłych dłoni.

Zaraz listopad - miesiąc ważny i symboliczny,
wszystkie legendy ożywają
pośmiertnie.

Godzenie

To się sprytnie przemilcza i udaje bohatera,
nieogolonego z widoczną każdą fioletową żyłką,
bohatersko unoszonego przez chłodną wodę.

Wzrośnie w miarę możliwości i przyjdzie się godzić
parami. Tak zostanie.
Dotychczas zostawało

Nie-męska komedia

Kraków. Do tramwaju wlatuje ćma
i żeby zwrócić na siebie uwagę
siada na przycisku z napisem
stop.

Ale drzwi nie rozstępują się, nic
dziś się jeszcze nie rozstąpiło. Dziś
polska reprezentacja piłkarska
przegrała z Niemcami. A oni
znowu krzyczą i piją, i wymachują
flagami, jakby dostąpili w niebo.

Nażreć się i beknąć, tak trzeba i
tak przystoi prawdziwemu mężczyźnie.
Krzyknąć kurwa, uderzyć żonę, rozbić
butelkę o telewizor, wybudować kibel
w piwnicy, by móc się po męsku wysrać.

No już,
zajebać ćmę!

Czarne wołgi

chodnik zbrukany runął prostym nie
wypisanym na szybie autobusu
nawet gołąb na głowie pomnika jakby
kiwnął na mnie palcem

być nieznajomym mężem
globusem papierkiem
mogę posprzątać w twojej szafie
nienormalny kupować pomarańcze
miętowe wołgi nie solić jajecznicy
popatrz
twój brzuch krzyczy

Postać, pójść

Wczoraj to wieczór
wyjące alarmy samochodów
zastępujące psy pochowane
po domach
pod drzewami

Przyszła żona
teraźniejsze spory o nazwiska
potomków obietnice
zamiast pacierza
tak samo odruchowe

bawią dzieci
zastępują psy

20.06.2010

Auto-Judyta i północne ptactwo

Tej nocy otworzyłem okno i zobaczyłem Judytę poskręcaną
w rulonik grudniowej mgły. Na twarzy miała grymas przeszywającej
pewności, jak gdybym to ja właśnie leżał jej na dłoni.
Helofernes odchodził zdumieniem, z jego ust jak z hangaru odlatywały
ptaki – bogatki, żurawie i jaskółki.

Sąsiadki otworzyły okno, wywęszyły lato zwinięte w kłębek
dymu z mojego papierosa. Spytały o gatunek ptaka. Odpowiedziałem
wzrokiem stojącej za mną kobiety, potwierdzając kiwnąłem głową
ściętego

białka z oczu Helofernesa.

Mitologia porannej toalety

Mój organizm pożera choroba,
dlatego patrząc przez okno
oblizuję palce
po łokcie, czytam napis sprayem
na niebie - "nie zaruchasz".

Biję się z płucami - nie współpracują.
Rankiem zapominają,
wieczorami bywam zły.

Wieczorem trzeba oddychać
przez skórę.

Dziewczyna z żydowskiej dzielnicy

To nie może się tak skończyć
powiedziała jeszcze nic się tak nie kończyło
w pierdolony wielki piątek z rybą w ustach
i dzieckiem na nocniku
to jeszcze musi potrwać tydzień
dobę kilka minut
aż się wykrystalizuje

nim dziecko dorośnie zacznie wypytywać
wprowadzi prohibicję przemówi

dorosłym głosem postanówmy cokolwiek
zabijmy się zjedzmy ale to nie może
skończyć się tak i nie w tym mieście
w tym mieszkaniu rozdzieliło nas

coś o wiele szybszego w swoim dążeniach
niż śmierć.

8254 (dym-dym)

Dzień umiera, ośmiotysięczny dwieście pięćdziesiąty
czwarty raz. Na stole bogactwa obcych, które zawstydziły,
obok piszącego kobieta o kasztanowych włosach.
I ten dym. Dym-dym, co pojawia się właśnie
w takich chwilach i drażni oczy.

Kobieta woła po nazwisku, czule deformując końcówkę,
przepływając przez każde „r”. Piszący w dym,

dym-dym, osiada na siatkówce. Dzień dobry,
dzień dobry po czasie. papierosy i kawa -
literacka reklamacja, kobieta nie istnieje
w tym momencie, bo ten moment sakralizuje
kobietę, wiara.

Mówi: przyjdź i zrealizuj. Dym. Dym-dym
z ust. Po kilku i po godzinie.
Grzech, kobieta, kobieta, kobieta. Dym.
Dym, dym. Pływa i przelatuje nad taflę
w celu powietrza. Ko, ko –

bieta, ta, ta. Kasztanowe. Włosy.
Włosy, włosy!

I mówi i dyszy. Piszczący przestaje, choć
postanawiał i walczyć. Kobieta i tamten.
Pisze. I zmyśla wszystko
i teraz domysł.

*** (co stanowczo bywają nienazwane)

Tak stoi nad skruszonym
chlebem kobieta co była
tak stoi nad skruszonym
kobieta co miała imię

Nadal patrzę zbieram
w sobie
i okruchy po niej
przenikają się z innymi
co stanowczo bywają
nienazwane

Tak stoi nad-gryzionym
kawałkiem w przełyku
kobieta wymarzona więc
niewymazywalna

Broń (Boże)

Zasiadłem do nocy. Żadnych jedzeń,
z racji nadwagi. W wysprzątanym pokoju,
wreszcie nie należy wstawać.
Żaluzje przysłonięte, sąsiedzi zmuszeni
obejść się smakiem.

Chyba coś się zmieniło, broń Boże.

Za trzy lata koniec świata

No proszę znowu stare pożółkłe
śmieci i sąsiadki-babsztyle co chcą
wiedzieć czy udało mi się nie spłodzić
czegokolwiek nie popierdolić pracy

a ja to zrobiłem i jak na złość ludzie przestali
gubić pieniądze i rzucili palenie
to miasto nigdy nie będzie moje -

nawet nie wracam nawet nie mam
za co nawet pociągnąć

za trzy lata ćwierćwiecze
nawet nie przeczę

Noc spiętego pokoju

Dzisiejszej nocy zasiadam do święta przy samotnym
niebieskim stoliku nad butelką droższego niż zazwyczaj wina
a ona gdzieś tam przepuszcza przez palce
kolorowe zboża i łapie zasięg
wzroku nie odpowiada na telefony
a ja gdzieś między podłogą a dywanem
kto by pomyślał

Noc wyciąga rękę

Zeszli mężczyźni
piją i krzyczą niecenzuralnie
rozbijają stoły papierosy po trzy
starannie co do zaciągnięcia

I kobieci
stanowczo odmawiają sypialni
spoczywają w przedpokoju
całują klamki

(można się tylko domyślać)

24

Późny wieczór
jeszcze niewielkie światło
przebija się przez okiennice
i zatrzymuje na świeżej pościeli

Kobieta ozdobiona misternym
wzrokiem osiada na mieliźnie
mężczyzna nieruchomo przeczesuje
wodorosty

A noc ma na imię czerwiec
i następuje przesilenie
włosy rude i kręcone
oplatają niemodne oprawki

Zanim wszystko przejdzie
w sferę "pamiętasz jak"
nim ona się spostrzeże
mężczyzna wlepi oczy
w oczy noc wyrówna się

Wtedy kobieta pożółknie

Pani K.

Pani K. klęczy od tego
klęczenia robią się jej
na kolanach odciski klęczy
cicho powoli nie ponagla
nie wolno ponaglać Boga

Nie wierzy ale prosi a nuż
a nóż tak na wszelki wypadek
Drwiącą ręką poprawia włosy
coraz silniej odczuwa każdy

tkwiący w podłodze gwóźdź
Może to przypadkowo a może
to jakiś symbol

Elyty Krakowskie (zasłona Dymna)

Jedna z rozsławionych piwnic
w Krakowie
wyjątkowo jasny wieczór
jak zwykle
napuszone miny

Jeden z ostatnich starych
tramwajów w mieście
fotele ustawione szeregowo
pokazują miejsce w hierarchii

Za pokaleczoną szybą migają
pod - ludzie - nad

bezdomni - ja - Grzegorz Turnau

Co gito ergo

Co gito ergo? Sum
nie mógł gić -
sum nie gije
sum się wije

Ja giłem czy ty
giłaś?

To gili Gili!

Krakuf

(Kraków, miesiąc dziesiąty)

Tu się boi Straży Miejskiej
tu Straż ma kompetencje
stoi na straży smoczych opowieści

Kaczawa wezbrała i postawiła
mosty którymi suną autobusy
na szynach

Na Sławkowskiej archeologowie
HUJ
tu bylimy brahu -
kibice Wisły Kraków

Gilityna

Rozkwit niebezpiecznie kojarzy się
z rozkładem.
Wszystko, co mogłoby wzlecieć, grzęźnie
w błocie przy krawężnikach.

Igły opadają na chodniki,
tworząc masowe gilotyny.
Czas fortować zamki
w płaszczach i kurtkach.

Za chwilę sypnie śniegiem
i wepchnie nam w twarz marchewkę.
Przejrzałem.

Jak wszystko wokół.

Dziadek-mróz

Jesień przeszła w zimę.
Wszyscy zjechali,
by pożegnać dziadka.
Spodnie garnituru oplatają
puchnące nogi.

Tylko stać i patrzeć,
aż wszystko się skończy,
aż mróz zastygnie w oczach.

Śmierć zawsze
przychodzi zimą;
kaleczy rtęć,
zamraża ruchy dłoni.

Zapomnik

Listopad przeszedł
w sferę kiedyś.
Następny miesiąc ważny
i symboliczny.

Grudzień, a słońce przymruża
mi oczy. Razem z wiatrem
usiłuje wzruszyć
konstrukcję wieszcza.

Dwie minuty po południu -
dwudziesty drugi raz starzeję
i staram się nie przejść
w-za-pomnik.

Wibotoks

jak boga kocham
kazałaś mi spłynąć
kolejny raz
nie pierwszy

raz czy dwa czy
dwa na raz potem
skrzepnę i strzepnę

ziewnięcia drzemki

palec jak boga
kocham

Śp. M.

Narkotyki, alkohol, seks.
Mam nadzieję, że nie widzisz.
Lub przynajmniej się odwracasz.

Katarzyna

I.

Duszny przedział dla palących, przy oknie
kobieta, na oko osiemdziesięcioletnia.
Kojarzy się z wodą mineralną i herbatnikami.
A ona pije czerwoną coca-colę i pali czerwone,
klasyczne Marlboro. Ale jak pali!

Trzyma papierosa w ustach, jednocześnie
wypuszczając dym nosem, idealna harmonia
organizmu. Ma skórzaną torbę, przyczepione do niej
kółeczka, przypominają depechowskie ćwieki.

II.

Kobieta obok, w oczach pięćdziesięcioletnia, mocno się krzywi;
czyta gazetę z cyklu: "mój mąż mnie zdradza, czy powinnam
kupić kota?" Nie pali, zgłębiona w trudnych pytaniach.

Naprzeciwko mężczyzna, dopiero wsiadł, nie zdążył zdjąć kurtki,
w biegu zasnął. Zmarszczki na jego czole układają się w malutkie
koryta dla kropel, wypływających znad ucha.

III.

Stara kobieta dymiąc, obserwuje przemijające
za oknem obrazy. Myślę, że przypominają jej życie.
W tym momencie wyboje torów zmusiły ją do kiwnięcia
potwierdzająco głową.

Właśnie spadł śnieg.

To be

To be – be się nie dotyka,
na be się nie beczy.

Tobie be i mnie be.

Be szczelność wypaczy.
Be czka, be nie je,
nie ich, nikogo.

To be czy nie be,
gna be z troską bezrogą.

Śmieje

śmieję się pani się śmieje
delikatna perwersja marszczonych
ruchów pióro rzucone w wiatr więc
nie będzie wiersza z tego

śmieję się oszukany przez
barmana taksówkarza
nadymany wiatrem
śmierć wiatrem
się śmieje nie będzie wiersza z tego
wszystkiego

Bordeaux (pisane patykiem)

Późna zima, przedwczesny wieczór
stanowczo zbyt krótkiego dnia.
To czas, gdy nieznajomi usiłują się zapoznać,
a kobiety smakują jak woda mineralna.

Nie zawsze tak było, kiedyś papierosy
były tańsze, drinki niezobowiązujące,
barmani uprzejmi i kontaktowi.

Patrzymy pomnikom w oczy,
w których uśmiechu zginęło dzieciństwo.

Co nieodwracalne, dawno przepadło.
Odwracalnego nie warto zatrzymywać.

Mała Ania

I jest mała Ania.
Pojawiła się, ucinając wszelkie spekulacje.
Trzy kilo szczęścia – mówi Marcin.

Niedowierzam, miał być Piotruś,
a tu Ania.

Marcin pracuje, jest
konduktorem w Kolejach Dolnośląskich.
Ja z kolei czekam na sesję
egzaminacyjną, po raz drugi,
a pierwszy na nowej uczelni.

Po sesji posprzątamy
i weźmiemy się za życie, planujemy
z Ewą od kilku tygodni.
Nie wiem, może faktycznie
wszystko się zmieni.

Zasypiając lub jadąc
porannym tramwajem, szukam
w myślach minionego –
kradzionych wraz z Marcinem win,
popijanych nad nocną rzeką;
dzikich akcji w supermarketach.

Było, minęło – mówi Marcin –
teraz mała Ania.

Jest. Pojawiła się. Ucinając.

Zaprzyszłość

Stary, pusty dom przy skrzyżowaniu ulic.
Przed chwilą płat szyby skruszony runął do parteru.
W środku śmierdzi, bardziej niż na zewnątrz, a dach,
dziurawy, nie daje schronienia.

Ozdobne filary jeszcze przypominają minione
lata świetności – dziewczyna w okularach, przed domem
odmawia cząstkę różańca; „za przyszłość” – szepce.

Brodaty pan wtóruje na akordeonie, moneta brzdęka
o ściankę puszki.

Noc ma na imię Ewa

Noc ma na imię Ewa.
Siedzi vis-á-vis poronionego,
acz młodego poety.

Zegar wybija północ –
już nic nie jest jednoznaczne.

Morzenie

Powiedzmy, że dworzec, powiedzmy centralny.
Druga połowa roku przestępnego, tak na oko pańskiego.
Młody mężczyzna kieruje wzrok w stronę peronu.
Jakby się przypatrzyć, w jego lewym oku widnieje
odbita zwrotnica.

Młoda kobieta czyta książkę. Może wypożyczoną,
a może ukradzioną.
Trzyma w ręku wczorajszą gazetę,

Mężczyzna i kobieta.

Oddziela ich od siebie jedynie garstka czekających
pospiesznie, bądź osobowo. I nic by się nie wydarzyło,
gdyby nie prawe oko kobiety. Z prawego kobiecego
oka cieknie miód, a za nim młody mężczyzna, zwrotnica
i wagon dla niepalących. Przez dobrych kilka minut
dworzec płynie. Raz po raz słychać fale i wiatr
z ust mężczyzny.

Nagle sztorm cichnie, fale opadają,
kobieta wyciera usta.

Latolimia

Oczywiście lato. Ludzie zapominają
o szpitalach i kataklizmach.

Z drzew ciekną zielenie, pani całuje pana,
a pan pisze wiersze.
Wszędobylska chęć pluralizacji przyprawia o krzyk
i gałązki na tyłach bluzek.
Na wesoło i na krótko, na niebie
słońce.

Tak, o jego obecności może świadczyc żółć,
spływająca po policzkach.

Na poetów

Zima. Nikt nie pije, ani nie rozbiera.
Nastoletni chłopiec z drzewa
podgląda piersi ukradkowej sąsiadki.

Po udach cieknie strumyk
śniegu. Gdy dorośnie, zostanie kobietą.

Gdy obrośnie, zostanie poetą.

Szczurzenie

Znowu ręce przed tułów w poszukiwaniu
palącego przedziału. Niecierpliwy nałóg,
za dymem jak szczur do światła.

Niedopałki - dokładnie tyle, ile miało być.
Na murze akcja „Wisła”. To znak,
że dojeżdżam do Krakowa.

Panie jest jak złotówka

orzeł czy reszka
drobne dzwonią po kieszeniach
pani się nie boi to tylko pożyczone
wyżebrane pod cudzym kościołem

Kończymy

Wiosna odeszła drugiego dnia
istnienia, przez tylną szybę tramwaju.
Wszystko układa się w jednoznaczną całość –
ludzie o rozmytych twarzach, sklepy
ze zdrową żywnością i to, że pada deszcz.

Mężczyzna obok pachnie wódką,
a mężczyzna obok niego pachnie wódką.
Kobieta ugina się pod ciężarem niebieskiej
torby z zakupami; stawia kroki powoli:
jedna noga, druga noga, trzecia.

Ap 1,1

tego dnia krew na szklance
zmąciła kawowy aromat
sufit oblany potem od dawna
wiedział

nawet woda w czajniku
zagotowana w swojej złości
upust dawała herbacianej rozpuście

ściany sflaczałe zwężały
źrenice napuchnięte okna
uchylone na wietrze
powiewały firanki

w razie potrzeby zbić szybkę

Tam

Pociąg Kraków - Białystok, kilka minut do zmierzchu.
Szpakowaty mężczyzna podnosi głos na chuderlawą kobietę,
ta z kolei uparcie wpatruje się w poszarzałe
obrazy za oknem. Jakby nie słysząc.

Siedzę tak od kilku minut, wbity w niewygodny zakurzony fotel
i bezczynnie przebieram palcami po klawiaturze kolorowej trumienki.
Dokładnie trzy godziny temu mój plecak nabrał rubensowskich
kształtów i z nadzieją pokierował mnie tam.

Przypominam sobie wszystko: znajomą, ogień, respirator,
Katowice, osmolone pamiętniki, czarną pajęczynę
na mojej szkatułce, nadpalone fotografie.

Nagle szpakowaty mężczyzna obniża głos, chuderlawa kobieta
uwypukla się i pęka; obraz znika zza okien.
Konduktor przestaje sprawdzać bilety i machając rękami
wzbija się pod sufit, samotny pasażer z sąsiedniego
przedziału wyskakuje przez okno.

Trumienka lekko pochlipuje i otwiera się, palce znikają
za trotuarem baterii, plus minus dwie minuty i znowu:

rury w każdym zakątku ciała, coraz szybsze pik-pik
i oddech, który nigdy nie jest na miejscu.

Wcalenie

kolejny raz tej nocy
zaplątałem się i ledwo co
doszedłem powinnaś to wiedzieć
skoro para paranoja
wydałem się

na pierdoły

z sobą w tobie czy bez
ciebie zrobię to a potem
spłynę twoim gardłem

Wiosennie

Odczuwam komfort kopulując
ze zwłokami.
To pociągające, gdy czuję
pod sobą zimę i staram się być
jaskółką, która uczyni wiosnę.

Dniówka

przyjechałem a tu nadal remont
oni jakby obcy opłaceni robotnicy
przestawiają szafy przesuwają łóżka
ściągają napęczniałe krzyże
znad drzwi

wyżymając gąbki myślą o kobiecych
piersiach malują ściany rozbawieni
ejakulacją rozbijają owłosione głowy
pędzli

to potrwa jeszcze kilka dni a potem
wszyscy się wyniosą ręce

będą mieli całe w czarnej krwi zaparzą
kawę z mlekiem przegryzą ciastkiem
pójdą spać

Za

Oświadczam państwu, że
postanowiłem, tak.
W tramwaju słyszałem rozmowę
dwóch kobiet.

Posłuchałem, rzuciłem uśmiechem,
spojrzałem za siebie. Pan, którego pamiętam
wysiadł na rondzie.

Potem wyskoczyłem przez okno.

Na nimfomanów

Mówisz, a ja widzę tylko
twoje piersi.
Słone dotykiem i spróchniałe
w smaku. Niby dzień, a tam

wszystko płowieje i sterczy.

Mogłabyś być nawet kiełbasą, gdyby
wciśnięto ci uwypuklenia.

Klasyczy

nie ma Niczego umarł
K w K

a nuż
w bżuhu

wejdzie z butem
w butonierce
pan genialny

nie ma lata
nie ma jesieni-
na
ścianie wisi

wietrzę postęp

kto śmie i je się
zabijać klasykę

byli i zmyli-
li naprawdę twożyli?

prawdziwy artysta
jak oni się

nie myli

Młody poeta pisze o śmierci

Bo śmierć przecież jest, 
nawet młody poeta się domyśla.

Kiedy już się dowie, zacznie pisać.
Młodzi lubią pisać o śmierci.

Może kiedyś śmierć odbije mu
lustrzanym przełykiem.
Może ukaże się w kałuży.

Tylko umarli nie mają
wątpliwości.

Kibel-poezja

Bo mi się nie chce - na te słowa pani łapie za barierkę.
Kiedy byłem mały, jeszcze ustępowałem.

Pęcherz krzyczy, oburącz trzymam
zawleczkę, by przypadkiem nie odbezpieczyć;
patrzę w prawo - jedyny i płatny
szalet w okolicy, tu przenikają się wszystkie
warstwy społeczne miasta.

W rokraczonej kontemplacji, czytam:

wczoraj było chujowo, dzisiaj jest chujowo, jutro będzie chujowo -
długo oczekiwana stabilizacja.

Gotowa-nie

Otwierasz drzwi.
Witasz mnie wypiekami
na pośladkach, a ja -
wytrawny kucharz, kosztuję.

Nie drogo.

Na miłość

Dzisiaj będzie miłość,
jestem przekonany, że pani
wreszcie nie zaśnie.

Nic z tych rzeczy!
Pan oszalał, pięknymi oczami
niczego nie załatwi.
Jutro.


Może być za późno, co stoi
nie będzie stać zawsze,
może spuchnąć
nim zadanie spełni…

… właśnie! Ja pragnę stałości,
nie przygody w jedną noc.
Nim pan mnie wypełni.


Dość!
Ja nie proszę - oczekuję,
niczym miłość bez poświęceń.
Nim zapałam uczuciem,
muszę dostać więcej.

Pan opanuj swoje chucie!
Dość zboczonej manii,
ja nie kocham - celebruję.


Proszę pani!

Jasieńskiemu

Most na Solvay'u. To jedno z tych miejsc,
gdzie umierają poeci,
a starzy ludzie stają się pobożni.

Czy mogę się dosiąść? – pyta brodaty pan.
Ależ oczywiście – odpowiadam ja –
młody i genialny.

Nieśmiałym ruchem wyciągam ręce
z kieszeni.

Bursztyny i landrynki (niewspomniane)

wrócił zjadł na zimno przeczytał
książkę na zimno w pustym
zastygłym budynku

żadnego domu – budynek
który znaczył już tyle
co echa

były na każdym kroku:
niezjedzona pomarańcza
płyta w odtwarzaczu
rozmamłane łóżko
pęknięta szyba jak droga
ucieczki

czarna godzina minęła
niczego nie trzeba odkładać

Dwa wierszyki pociągnięte

Pociąg Kraków-Wrocław
idealnie łączy światy
nowy i stary.

Myślę, salva veritatum.
Pogasili światła,
więc już wszyscy wiedzą.

***

Wrocław-Kraków.
Za oknem śnieg ucina
kolejny dzień
w pół słowa.

Przebiśniegi (Krakowiaki i Angole)

To miasto jeszcze nigdy tak nie pachniało,
od wczoraj noce dziwnie skrzypią.
Anioły wdrapały się na wieże i żaden smok
ich stamtąd nie zdejmie; turyści nogami
kołyszą obcojęzyczne diabły.

Nawet tramwaje nie opóźniają, pętlą się
jeden za drugim, szóstka za pięćdziesiątką.
Wisła wylewa do mózgów.

Niedługo pewnie wszystko wróci do normy:
Barbakan pozbiera rozrzucone kamienie,
Mickiewicz naciągnie ciepły szalik, a to,
co pęczniało, zwiśnie vis-á-vis Piwnicy.

Zimne powieki znów przesłonią
nabrzmiałe źrenice.

Mięcho

Mam znajomych, których nie zjadłem.
Z różnych powodów, niektórzy
okazali się waleczni, inni zwyczajnie
odpychający. Wielu zmarynowało się
jeszcze przed oporządzeniem, kilku obrosło
w piórka i zaczęło śmiesznie gdakać -
pięknie podani, z szerokim zastępem przystawek;
przyprawieni o dreszcze nowymi smaczkami.
Jedni dojrzeli, drudzy opadli bezowocnie,
wydziobani przez wrony.

Teraz wszyscy wracają, ramię w ramię,
udko w udko.
Na tacy.

Szalenie

w pokoju szaleją potwory
jak zawsze
uciekam do wanny i
jak zawsze
przymrużam oczy

Nie-bo nie

spotkałem ludzi którym
umarli ludzie – teraz jest nas czworo
możemy usiąść i robić rzeczy co będą

nam się kojarzyć z tamtymi
rano zgasło wieczór dopiero spełnia się
przyspieszonym oddechem i biciem
zegara ktoś nie przewidział lub nie zdążył
zapytać kogo jeszcze

Bóg pokaże

Migotanie (ścian)

Teraz to ciemny kąt zamknięty
na klucz pokój bez dymu bez mięsa
mówię a słowa ospale obijają się o uszy

tu nie obędzie się bez przymusu
tu ktoś musi nade mną stanąć i zacząć zabraniać
Nade mną przyklęknąć przyjrzeć się i zbaranieć
że jak można że proszę przepraszam
że nie pozwalam

Ktoś wyliczyć godziny i wytyczyć drogę
powrotu obliczyć wydatki posmarować dłonie
Kogoś zabraknąć

Wieczór zaplanowany

(inspiracją jest półmrok)

1. bez łaski
potrafię sam -
sobie zaprzeczyć

2. pojawia się potrzeba ciała
obcego które trzeba będzie
dezynfekować

3. napełnić usta - ciepłe
zimne ciepłe

4. to co się-działo między
usiądzie naprzeciwko

Rozpadało

Ja nie sterczę i ty
sucha całkowita zgodność
w rozpadzie

Zaraz przyjdzie wstręt
wypominanie cudzych
listów i całkowicie swoich
uchybień

Ależ oczywiście tak jak
najbardziej racja i
najlepsze - kochanie

Go-go danse macabre

Nie jest dobrze przyszła
wczoraj z samego rana
nie pytając o obecność
Przyszła polizała
głośno chrząknęła i poszła

Domownicy wyskoczyli
balkonami dozorca rano
pozbiera z trawnika części

pofałdowanych ze strachu
podniecenia i zmoczonych
pozwija języki
splunie

Skundlenie

To dziewczynka
ona powinna być chłopcem
bo tatuś jest chłopcem
Ale jej dłonie za chude
kościste
a kształty cherlawe

Jest zbyt dumna by być
chłopcem
chłopcy są tacy
skundleni